Stałam zmarznięta na przystanku, ciężkie ołowiane niebo, strugi deszczu, przeszywający wiatr. Wszystko to współgrało z moimi emocjami, kłębiącymi się w głowie i gardle, choć nie wiem co bardziej dusiło – ciężki smog miasta czy gorycz wyrastająca ze wspomnień dzisiejszego „udanego dnia”. Autobus się spóźniał, zwalniał mi puls, myśli przedzierały się boleśnie w labiryntach. Ciągle nie potrafiłam tego poukładać ani zrozumieć, to właśnie dziś korporacja wystawiła mnie po raz kolejny przez wielkie „K”. Pracowałam nad swoim projektem miesiącami i kiedy już gotowa teczka trafiła na biurko kierownika usłyszałam:
– Elly ja nie będę rozpatrywał tego projektu, dopóki nie zostanie to zwizualizowane w projekcie 3D!
– Przecież pan dyrektor wie, że ja nie zajmuję się programami multimedialnymi, jestem architektem „starej daty”, którego najlepszymi przyjaciółmi są ołówek grafitowy, pióro i długopis. Czy nie chodziło tu głównie o pomysł? O samą w sobie ideę ?
Pan dyrektor z przekąsem śmiejąc się do rozpuku:
– Elly gdybyśmy cenili sobie w naszej firmie na pierwszym miejscu naiwność, zapewne otrzymałabyś dzisiaj awans.
Z ukłuciem w sercu, jak kaktus przez gardło ledwo mi przeszło słowo:
– Do widzenia!
Wróciłam z meandrów swoich myśli prosto na przystanek.
Ciągle padało, soczyste krople deszczu komponowały się z grochami łez spadających po moich policzkach. Przysiadłam na chwilę na ławce, przysłoniłam twarz dłońmi. Ocknęłam się w momencie, kiedy poczułam ciepło i oddech na swoich kolanach. Z lekkim przerażeniem otworzyłam oczy! Ujrzałam pięknego czekoladowo-brązowego setera irlandzkiego, trzymał głowę na moich kolanach, spoglądał mi głęboko w oczy z takim oceanicznym spokojem. Bez obaw przytuliłam się mocno jak do najlepszego przyjaciela, łzy spływały miarowo, zastygłam w tej łzawej przestrzeni.
Wybudziłam się z krótkiej jakby-drzemki.
Nie było psa!
Świeciło słońce!
Podjechał jakiś dziwny autobus, na wpół zamroczona wsiadłam do niego, ludzie byli jakoś podejrzanie uśmiechnięci i szczęśliwi.
Może to przez te słońce? – pomyślałam.
Wysiadłam na przystanku co zazwyczaj, ale teraz nie wyglądał zwyczajnie. Dotarłam do domu i doznałam szoku.
– Gdzie ja jestem? Miałam w tym momencie wrażenie, że tą drzemką przespałam całe życie lub przynajmniej większą jego część.
Mój domek wcześniej wolnostojący teraz był wkomponowany w jakiś sześcian identycznych domków połączonych ze sobą na rodzaj „bliźniaków”, dodatkowo było tak czysto i zielono. Moją uwagę przykuł również dach, który zespalał całość domeczków. Okalał je swoimi kolorowymi dachówkami, które przypominały małe solary. Kolor jednak był tak niesamowity, szczególnie w promieniach słońca, że wyglądało to jakby sama tęcza na nich przysiadła. Przed wejściem do domu znajdowały się trzy małe, zabawne, kolorowe skrzyneczki na listy. Zielona, czerwona, niebieska. A tuż przed drzwiami stała skrzynka ze szklanymi butelkami wypełnionymi mlekiem i śmietaną. Wprawiło mnie to w osłupienie, takie butelki ostatnio widziałam „za komuny” kiedy byłam dzieckiem. Wtedy z ich metalowych denek i „złotek” robiłam roboty, które były bohaterami moich „domowych gwiezdnych wojen”. Podniosłam karteczkę, która leżała na butelkach a na niej napis:
„Dziękuję za przerobienie sukienki, pięknie leżała na balu. Jabłecznik będzie gotowy na sobotę. Całuję Lily.”
Jaka Lily, jaki jabłecznik, o co tu chodzi? – pomyślałam.
Drżącą dłonią otwieram drzwi.
– Czy to naprawdę moje mieszkanie?
Gdyby nie pamiątki rodzinne na komodzie i zdjęcia znajomych twarzy na ścianie – chyba bym wyszła.
Uderzył mnie dziwny, świeży zapach jakbym była w lesie. Jednak ta świeżość poniekąd mnie uspokoiła, postanowiłam ściągnąć buty i iść dalej. Kiedy przykucnęłam aby rozwiązać sznurówki zauważyłam dziwną podłogę. Ciężko to opisać, było to coś na kształt sztucznej trawy, która jakby spoczywała na pewnego rodzaju metalowej siatce, a pod spodem była przestrzeń. W jej wnętrzu był zainstalowany jakby pochłaniacz wszelkich nieczystości wpadających do środka jak również wentylacja, która koiła swym leśnym zapachem. Dodatkowo wszystko było bardzo delikatnie podświetlone jakby „zielonym półmrokiem”, który nadawał jeszcze większej soczystości tej przedpokojowej łące. Zakręciło mi się w głowie od tego wszystkiego, oparłam się o ścianę, ale to zbytnio nie pomogło, bo moim oczom ukazało się kolejne udziwnienie. Z tej samej trawiastej podłogi jakby wyrastały drzewka, pnące kwiaty, które mieszkały na jednej z moich ścian – a bardziej w jej wnętrzu. Trochę to wyglądało jak ogromne akwarium ścienne z roślinami, podświetlone tym samym „zielonym półmrokiem” co trawa. Wszystko było oddzielone właśnie tą niby-szybą – ponieważ ciężko mi było określić do końca, z czego było to wykonane. W dotyku była ciepła, chropowata, z dziurkami, tak aby rośliny mogły swobodnie oddychać. Tworzyło to doskonałą kompozycję, z której wręcz nie dało się ściągnąć wzroku i przejść obok bez uwagi i zachwytu.
– Za dużo wrażeń!
Pójdę do łazienki umyć ręce i chyba się położę. Choć jak mogę się położyć kiedy ja chyba śnię?
Po wejściu do łazienki doświadczyłam nie mniejszego zdziwienia. Urządzona była minimalistycznie jednak z wielką gracją i pomysłem. Ponownie, jak w przedpokoju zmysły pobudzał wyśmienity zapach – tym razem lawendy. Kiedy wymyłam dłonie, nie umknęło moim oczom kolejne dość sprytne rozwiązanie. Mianowicie, woda po wymytych dłoniach nie spływała bezpośrednio do kanalizacji, tylko do ogromnego zbiornika, który zgrabnie był wkomponowany w ścianę za ubikacją. Woda ta służyła do kolejnego użytku w tym przypadku do spłukiwania toalety. Podobne rozwiązanie miał prysznic, wanny jeszcze nie rozgryzłam, może wieczorem. Cała ta kombinacja miała dodatkowo możliwość przełączenia tego do bezpośredniego odpływu, więc jakby nie było to ostateczne rozwiązanie – można było decydować. W tej kosmicznej łaźni wytarłam jeszcze dłonie w rozkosznie miękki ręcznik – niespotykana bawełna była tak wyjątkowo przyjemna w dotyku, lekka, delikatna i natychmiast wchłaniała wilgoć. Zauważyłam, że zamiast mojej gabloty z „chemią” stał drewniany stolik z wiklinowymi koszykami, a w nich, w słoiczkach po takich babcinych wekach jakieś cudownie pachnące mikstury. Wszystko było zgrabnie opisane na równie estetycznych etykietach. Na początek zaczęłam wcierać w dłonie coś w rodzaju kremu do rąk, potem testowałam kolejne specyfiki. Zamroczona zapachami w lawendowym uśpieniu ledwo zdołałam wyjść z tej boskiej łaźni.
Salon na szczęście niczym szczególnym mnie nie zaskoczył, dzięki temu mogłam chwilę odpocząć na sofie i śnić we śnie.
Ocknęłam się głodna, co nakłoniło mnie abym udała się do kuchni, po wejściu do której wybudziłam się już do końca! Na wprost mnie znajdował się okazały piec chlebowy, wkomponowany w misternie ułożoną mozaikę z kafelków, a nad nimi kolejny majstersztyk – okap wynurzający się jakby z sufitu i trzymający w objęciach cały piec. Uderzył mnie zapach chleba – wydobywał się właśnie z pieca. Uchyliłam drzwiczki, wyciągnęłam dorodny wypiek i czym prędzej ukroiłam kilka pajd smarując je przepysznym swojskim masłem i konfiturą z jabłek. Smak przeniósł mnie do wspomnień, kiedy to razem z babcią piekliśmy takie pyszne chleby, robiliśmy sami smakowite masło, a w garnuszku dusiliśmy papierówki zbierane z sadu, które dodawaliśmy również do szarlotki. Rozkoszując się smakami przysiadłam na małym drewnianym narożniku i zaczęłam fotografować oczami wnętrze mojej (!?) kuchni. Urokliwa w prostocie, zachwycająca w misternie wykonanych detalach, funkcjonalna, całkowicie ogołocona z wynalazków i urządzeń jakie tu najwyraźniej nie odnalazły swojego miejsca. Tuż nad stołem umieszczona była majestatyczna gablota, jednak wypełniona nie książkami, tylko mnóstwem kolorowych słoiczków z konfiturami, miodami i ziołami. Nie mogłam zaprzestać degustacji, a smaki co rusz przenosiły mnie do babcinego sadu.
Sadu?!Zaraz, zaraz!
W tym samym momencie przez drzwi kuchenno-wyjściowe, które znajdowały się na przestrzał z tymi, które prowadzą tu z salonu, ujrzałam ogród!
Pośpiesznie otworzyłam drzwi, ciągle jeszcze przegryzając pyszny chleb. Omal się nie zakrztusiłam, widok zaparł mi dech, oczom ukazał się cudowna działka: sady, wszystko ogrodzone wcześniej wspomnianym sześciokątem domków, z ta różnicą, że teraz znajdowaliśmy się w jego wnętrzu. Z każdego pojedynczego domku prowadziły drzwi do ogrodu, który był jedną wielką wspólną powierzchnią. Drzewka owocowe, klomby, grządki, kwiaty, krzewy, wszystko było doskonale zagospodarowane i rozdzielone. Gdzieniegdzie stały małe szklarnie. Nie było barier, płotów, siatek, jedyną rzeczą, która w jakikolwiek sposób przedzielała ten krajobraz były małe ścieżki usypane z kamieni. Co kilka metrów dróżki były dopełniane zgrabnymi ławeczkami. Było też miejsce wygospodarowane na plac zabaw i gier dla dzieci, część na śmietniki i kompost. Choć ta ostatnia wydawała się wyjątkowo mała jak na taką ilość domków. Siadłam na ławeczce i podziwiałam ten sąsiedzki ogród botaniczny, dopóki nie zostałam wyrwana z zamyślenia gwałtownym dzwonkiem do drzwi. Zanim zdążyłam podnieść się aby otworzyć, gość był już w środku, wpadając do salonu jak petarda.
– Cześć, dostałaś moje mleko i karteczkę?!
Z tego wnioskuję, że to Lily.
– Tak, dziękuję, dostałam.
Stoję zamroczona, bo do końca nie wiem z kim rozmawiam, a z tego co widzę, to akurat w przeciwieństwie do mnie mój rozmówca doskonale zdaje sobie sprawę kim za to ja jestem!
– Wiesz, sukienka leżała rewelacyjnie! Mogę ze śmiałością stwierdzić, że uratowała mój bal, który był wyjątkowo pomyślny Udało mi się wywrzeć ogromne wrażenie na komisji i wdrożyć nawet kilka nowych projektów.
Kompletnie nie wiedziałam o czym ona mówi, więc dla zachowania jakichkolwiek pozorów zaproponowałam kawę. Jednak do końca nie wiedziałam jak ją zrobić, bo ekspres do którego byłam przyzwyczajona tutaj nie istniał! Lily mnie wyratowała.
– Elly usiądź proszę, jesteś dzisiaj jakoś dziwnie roztargniona, sama zrobię sobie kawę, bo z tego co widzę mam chyba lepszą orientację w twojej kuchni niż ty sama.
Powiedziała to z serdecznym uśmiecham i nadzwyczajną żywiołowością– w ogóle niezwykle energiczna osoba – jakby ją ktoś podpiął pod zmienne fazy.
Usiadłyśmy przy stole, moje myśli wędrowały między tym, co widzę, czuję i między rzeczywistością, którą zostawiłam gdzieś, sama nie wiem gdzie.
Mocne uderzenie dłonią w stół.
– Elly obudź się, co się z Tobą dzieje?!
– Przepraszam Lily, jestem dzisiaj jakaś nieswoja, może skoczę po jakieś proszki na ból głowy do supermarketu?
Po tych słowach Lily parsknęła śmiechem prawie oblewając się kawą.
– Supermarketu?! – wrzasnęła. – Elly! Przecież supermarkety nie istnieją od co najmniej 200 lat!
– Co!? – wykrzyknęłam. – To jaki my mamy rok?
– 2320 – odparła Lily ze zdziwieniem.
W duchu pomyślałam – Potrzebowaliśmy blisko pół wieku, aby zmienić swoją świadomość!?
– Elly, martwię się o ciebie. Naprawdę nic ci nie jest? Kochaniutka, przecież supermarkety nie istnieją od tak dawna, a Ty się do nich wybierasz po proszki? Leki to u naszego pana Edzia w „Farmacji” a teraz to najlepiej otwórz swoją szafkę z ziołami – tam coś znajdziesz. Albo sama ci zaparzę.
– Dziękuję Lily, ja dzisiaj wyjątkowo kiepsko się czuję i bardzo nieswojo, proszę opowiedz mi wszystko tak, jakbym urodziła się wczoraj – podstępnie zwabiłam Lily do rozjaśnienia mi trochę tej całej, nie do końca zrozumiałej dla mnie sytuacji.
– Siedź i pij, relaksuj się, a ja Ci poopowiadam – uśmiechnęła się, wręczając filiżankę gorącej herbaty.
A więc wiele lat temu zostały całkowicie zatrzymane budowy supermarketów a mianowicie zakaz masowej produkcji i sprzedaży. Tym sposobem pozbyliśmy się prawie całkowicie nadprodukcji, ton śmieci, opakowań, plastików. Wróciliśmy do punktu wyjścia czyli ile kto potrzebuje – tyle wytwarza, wymieniamy się usługami, produktami. Jeśli chodzi o bardziej precyzyjne maszyny i ty podobne, fabryki istnieją nadal, wytwarzając niezbędne narzędzia. Do codziennego życia wystarczają nam małe sklepiki, które oferują dokładnie to, czego potrzebujesz i dokładnie tyle ile potrzebujesz, bez zbędnych „nad ilości”. Przykładowo, kiedy chcesz powiesić obraz w salonie, idziesz po kilka gwoździ – nie musisz kupować całego ciężkiego pudełka, które będzie Ci zagracać mieszkanie przez lata świetlne, chyba, że dostałabyś nagłego przypływu chęci zrobienia galerii na wszystkich ścianach w mieszkaniu. – zaśmiała się głośno Lily. – I tak oto dzisiaj możesz iść i kupić jednego gwoździa i nikt nie zrobi ci afery. Podobnie z innymi produktami: mięsem, wędlinami – idziesz do rzeźnika, kupujesz co chcesz i ile chcesz, dodatkowo wszystko zgrabnie pakują w papier i nie musisz wracać do domu z tonami opakowań plastikowych. Swoją drogą, ten papier ulega szybciej biodegradacji niż ta twoja chusteczka higieniczna, którą teraz nerwowo przecierasz czoło – uśmiechnęła się Lily.
Westchnęłam z ulgą i zdziwieniem zarazem.- Czyli tak naprawdę wróciliśmy do korzeni?!
– Można by tak powiedzieć Elly, ale nie do końca. Teraz dysponujemy niezwykłą świadomością i wiedzą i wykorzystujemy ją w dobrych celach, nie szkodząc światu, żyć zgodnie z naturą – nie przeciw niej.
– To stąd te butelki ze śmietaną i mlekiem! – zaśmiałam się.
– Tak!
– Ograniczyliśmy znacznie produkcję plastiku, zastąpiliśmy je szkłem, które jest wykorzystywane wielokrotnie, podlega zwrotowi, wymianom. Podobnie z owocami i warzywami – nie potrzebujemy do tego plastiku, kupujemy wszystko na wagę, pakują nam w papier – plastik nie jest nam tak naprawdę potrzebny, szczególnie w takich przypadkach. Co weekend mamy targowiska, na których możemy uzupełnić swoje zapasy. Jednak większość nas doskonale radzi sobie sama, doceniamy i przetwarzamy to, co hodujemy. Każdy, zgodnie ze swoją profesją, robi wszystko najlepiej jak potrafi, a potem wymieniamy się swoimi produktami lub usługami.
– Czyli wróciliśmy do wymiany usług? Tak?
– Elly, ale dlaczego o to pytasz, przecież jesteś naszym społecznościowym architektem, u którego tak naprawdę wiele się zaczęło i kontynuuje i ciągle coś nowego powstaje. Ty się dziwisz jakbyś przed chwilą obudziła się w tym świecie – twoim świecie!
Bo tak jest – pomyślałam.
– Zmieńmy temat! – krzyknęła już lekko poirytowana Lily.- Dostałaś zaproszenie od Billego na konferencję?
– Nie wiem Lily, muszę sprawdzić telefon.
– Jaki telefon! – wrzasnęła na mnie Lily. – Biegnij do niebieskiej skrzynki, przecież to tam zostawiamy wszystkie powiadomienia towarzyskie, prywatne liściki, to taki nasz „messenger”.
Pobiegłam do niebieskiej skrzynki, faktycznie było tam zaproszenie od Billy’ego, jak i kilka innych małych liścików prywatnych – niektóre z podziękowaniami, następne z komplementami i uwagami a jeszcze inne z ploteczkami i zaproszeniami na kawę.
Wracając z tym stosem zapytałam:
– A co w takim razie znajduje się w zielonej i czerwonej skrzynce?
– Jak to co?!W czerwonej wszystkie pilne sprawy urzędowe, listy polecone, paczki itp. W zielonej natomiast wszystko, co jest związane z twoim zdrowiem. A niebieskie to już chyba wiesz bo zawartość właśnie wypada Ci z rąk!
– odparła ze śmiechem.
– Dobra Elly, ja będę uciekać, obiecałam upiec kilka ciast na jutro do szkoły, mają jakąś ważną uroczystość, tobie radzę wziąć gorącą kąpiel i się położyć. Jak coś to dzwoń bo chyba pamiętasz, że mamy coś takiego jak domofony, całe osiedle jest nimi połączone – wystarczy tylko żebyś wybrała do kogo chcesz zadzwonić, nie zapominaj, że do mnie wystarczy wcisnąć 6. A i jeszcze jedno, bym zapomniała, masz chleb?
Spojrzałam na nią ze zdziwieniem.
– Tak mam – był w piecu.
– Bo wiesz, jakbyś potrzebowała upiec kolejny, to daj znać!
– Kolejny? Po co mi kolejny? – pomyślałam głośno, chyba jednak zbyt głośno bo Lily odpowiedziała mi niezwłocznie:
– Kochaniutka to już zapomniałaś, że to właśnie od tego tak naprawdę wszystko wzięło początek? Ludzie zaczęli się spotykać na wspólne pieczenie chleba. Zaraz po tym, jak zlikwidowali supermarkety, a dobre, rodzime piekarnie jeszcze tak nie prosperowały, takie spotkania stały się wręcz tradycją. Zapoczątkowało to odnowienie więzi – zwyczajnie zaczęło jednoczyć. Przy takich spotkaniach powstało wiele wspaniałych projektów, to czas kiedy ludzie się śmieją, krzyczą, płaczą, to czas „burzy mózgów”, z którego zazwyczaj rodziły się dobre owoce jak i nowe pomysły czy relacje, a co najważniejsze, każdy wracał do domu z pysznym chlebem.
Pożegnałyśmy się w leśnym przedpokoju. Postanowiłam skorzystać z rady i wziąć kąpiel.
Przedtem postanowiłam jeszcze zabrać piżamę z sypialni. Kiedy do niej wchodziłam zaskakujący widok, który ujrzałam skłonił mnie do cofnięcia o dwa kroki. Nie do końca byłam pewna czy to sypialnia, czy pracownia. Przy ogromnym oknie stało olbrzymie, drewniane biurko kreślarskie, resztki chowającego się słońca padały prosto na karty projektów. W kąciku był mały zakład szwalniczy, to chyba to, do czego nawiązywała Lily, widocznie zajmuję się dodatkowo również szyciem. Pomieszczenie było ożywione pięknymi roślinami i grą światła, które wdzierało się przez ogromne okna. Nigdzie nie widziałam komputera – mój szef nie byłby zadowolony – pomyślałam. Po kąpieli postanowiłam pójść prosto do łóżka – dość wrażeń – szczególnie, że jakoś nieudolnie poradziłam sobie z wanną, która zadziwiła mnie swoimi rozwiązaniami – chyba czasem proste rzeczy potrafią bardziej zaskoczyć niż te skomplikowane.
Usnęłam natychmiast. Obudziły mnie promienie słońca, bałam się otworzyć oczy, jednak po chwili odetchnęłam z ulgą, gdyż ujrzałam ten sam pokój w którym zasnęłam. Wyszykowałam się do pracy nadal nie potrafiąc zrobić kawy. Postanowiłam wyjść o wiele wcześniej i dotrzeć tam pieszo.
Już na samym początku widok był zaskakujący, gdyż okazało się, że moje osiedle nie było jedyne. Było ich więcej, wszystkie doskonale wkomponowane w otaczającą przestrzeń, jedne drugim nie wchodziły w paradę. Okolicy dodawały wdzięku zgrabne klomby, krzewy, drzewka i drewniane ławki- nawet całkiem wygodne – przysiadłam na chwilę w zachwycie. Kiedy doszłam do głównej przecznicy, ulice były dziwnie uporządkowane, niespotykanie opustoszałe i spokojne, podzielone jakby na trzy strefy.
Z jednej strony przejeżdżały auta, jakby elektryczne, przynajmniej takie odniosłam wrażenie, gdyż były bardzo ciche i nie emitowały spalin. Środkowym pasem już o większym natężeniu ruchu przejeżdżały tramwaje a w trzecim – własnym oczom nie wierzę! Właśnie tutaj jeździły bryczki i rowery i to ze znacznie większym natężeniem niż na dwóch poprzednich pasach!
Tak przechadzałam się niby znanymi,a jednak całkiem obcymi ulicami; zgrabne budynki pyszniły się gracją i wdziękiem w całej okazałości, bez większych zniszczeń, tryskając świeżością tynku i kamienia – jakby dopiero postawione. Idąc już dobre kilkanaście metrów nie zauważyłam żadnej reklamy ani szyldu. Wyróżniały się tylko witryny -jak podejrzewam sklepów i innych lokali usługowych – zdecydowanie kontrastując z całością swoimi soczystymi, różnorodnymi kolorami. Podejrzewam, że jak w przypadku moich skrzynek na listy, jeśli chodzi o barwy był tu pewien podział tematyczny, dodatkowo na każdych drzwiach widniała mała zgrabna tabliczka z informacjami, czego się spodziewać w konkretnej bramie. Każda z nich utrzymana była w podobnej tonacji nie tworząc wizualnego chaosu. Tak idąc dalej zauważyłam, że co chwilę pojawiała się tablica informacyjna z dokładną rozpiską kluczowych miejsc, mapką i rozkładem ulic. Nie umknął mi również ogródek rowerowy. Co dziwniejsze, rowery były do wypożyczenia całkowicie bezpłatnie. Doczytując z ciekawości informacje na bramie wejściowej dowiedziałam się, że tuż po jednorazowej rejestracji otrzymuje się specjalny numer klienta, który działa za każdym kolejnym razem i jedynie w przypadku poważniejszych zniszczeń wypożyczający ponosi koszta. Stanu rowerów natomiast doglądał pan stróż, który zadowolony kręcił się po placu, swoją drogą był bardzo uprzejmy i chętnie udzielał pomocy i wszelkich informacji.
Zaniepokojona spojrzałam na zegarek, czas mnie naglił. Postanowiłam pójść na szybszą drogą i podjechać chociaż dwa przystanki, aby się nie spóźnić, chyba nie chciałabym jeszcze bardziej narazić się kierownikowi. Moja droga na skróty to lekkie wzniesienie, z którego widać większą część miasta. To właśnie z tej wielkiej, napuchniętej łąki moim oczom ukazały się lasy wiatraków i paneli słonecznych. Stały jednak zgrabnie w wolnych przestrzeniach, grzecznie wykonując swoją pracę, nie przeszkadzając drzewom, lasom i parkom. Wszystko miało swoje miejsce i nikt nikomu nie wchodził w paradę, tworząc miłą, harmonijną całość, która koiła widokiem współpracy.
Na przystanek dotarłam ledwo łapiąc dech, usiadłam na drewnianej ławce. Nie bardzo wiedziałam kiedy coś przyjedzie, gdyż nie było żadnych elektrycznych tablic i wyświetlaczy. Mimo wszystko postanowiłam poczekać. Niespodziewanie nadciągnęły chmury, niebo zrobiło się ołowiane, zaczął padać deszcz. W oddali, w strugach deszczu zauważyłam jak biegnie znany mi seter irlandzki. Ku mojemu zdziwieniu przybiegł prosto do mnie, podał mi ociekającą błotem łapę, spojrzał głęboko w oczy. Odwzajemniłam spojrzenie a potem zerknęłam na jego zawieszkę na obroży, wabił się Astor, miał swojego pana, swój dom – dlaczego przybiegł właśnie do mnie? Mruknął znacząco pod nosem tak, jakby prosił o uwagę, położył głowę na moich kolanach dopraszając się czułości i kojąc swoim głębokim spokojnym wzrokiem. Pogłaskałam go po kudłato-brązowych uszach i mocno przytuliłam, wsłuchując się uderzenia kropli deszczu. Zastygłam w dotyku jego zimnego, wilgotnego nosa i miarowego oddechu. Tak ponownie wtopiłam się w melodię deszczu, odpływając myślami daleko ponad ziemię.
Kiedy się ocknęłam Astora już nie było, podjechał autobus. Pośpiesznie wsiadając zdążyłam tylko zauważyć zgorzkniałe, smutne twarze – tak dobrze mi znane i przeszedł po mnie dreszcz. Znalazłam się w firmie, po krótkiej chwili zorientowałam się, że wróciłam do „siebie”. Ostatecznym potwierdzeniem był krzyk szefa z końca sali:
– I jak Elly, masz swój projekt w wersji multimedialnej?
Struchlała podeszłam do biurka i zapytałam:
– Upieczemy razem chleb?