Pamiętam mój pierwszy, zarazem najlepszy koncert w Polsce podczas- Open’er Festival, grało wówczas Prodigy.Nie byłam tam sama a z najlepszymi przyjaciółmi i z „Mańkiem” odwiecznym kompanem dzikich wypadów.
Wszyscy byliśmy nieźle podkręceni jeszcze na długo przed rozpoczęciem. Nie zapomnę tych pierwszych dźwięków, uderzeń, basu, który przeszywał całe moje ciało i celował prosto w serce. Mieliśmy sprzyjające miejsce na tarasie, dla „Ufików” jak to mój Przyjaciel Przemo mawia. Nawet nasz Maniek tak się wczuł, że w niektórych momentach zaczynaliśmy się zastanawiać nad stabilnością barierek, które nas otaczały. Mimo, że mieliśmy miejsca siedzące mało kto z nas siedział. To, co jednak działo się na dole to jak morze miotane przez sztorm kolejnych uderzeń zespołu.A my niczym Bogowie obserwując fale z pułapu naszego kawałka nieba. Co jednak zadziwiało mnie najbardziej to porozumienie grupy grającej z całą widownią, byli wręcz wszechobecni! Nadawali rytm nie tylko wibrującej muzyce w przestrzeni, ale jednocześnie każdej pojedynczej jednostce, która stąpała posłusznie u podnóża sceny. Dosłownie wszyscy jako poszczególne cząstki morza odbierali melodyjnie narzucane bodźce. Tafla wody kołysała się zgodnie z dźwiękiem.
Ostatecznie nadszedł moment kiedy zagrali kawałek „Breathe” Keith Flint na wstępie ujarzmił ocean, muzyczną komendą rozkazał każdemu z osobna, aby przykucnął i wyskoczył na znak w odpowiednim momencie.Coś niesamowitego jak cała ta masa ludzka potrafiła się zgrać z brzmieniem muzyki i poleceniami wokalisty. To był istny dialog żywiołów od statyki do dynamiki. Wspólnie tworzyli takie zwarcia, że gęsia skórka przechodziła mi od karku do końcówek palców. A gdy koncert zmierzał ku końcowi, fale morza błagalnie stukotały o scenę plaży prosząc o więcej. Nie chcieli odejść i woda i piasek. Tak bardzo się zespolili, że teraz nie mogli się oderwać od nowego połączenia i tworzyć poprzednich struktur. W końcu jednak trzeba było pozbierać foremki i wracać do domu. Oszołomieni dawką „jodu” jak i tym całym „nurkowaniem” my również nie mogliśmy się otrząsnąć.
Już wschodziło słońce ,swoim cudownym widokiem zmywając tęsknotę za intensywnymi doznaniami niebiańskiej plaży.
Nawet nasz kompan i kierowca „Maniek” pozostawił chyba jakąś cząstkę siebie w tym oceanie, ponieważ po dłuższej chwili jazdy powrotnej przywalił i to dość zdrowo w krawężnik. Ku naszemu zaskoczeniu budząc się przy tym jednocześnie z drzemki, którą zdążył sobie uciąć niezauważenie, co gorsze my też spaliśmy, wszyscy jak w amoku bez racjonalnej kontroli i trzeźwości umysłów.
I tak przez kilka lat nosiłam w sobie tę burzę, jednak z upływem czasu sztorm łagodniał. Chciałam obudzić go ponownie i gdy tylko zobaczyłam, że w Glasgow gra Prodigy bez zastanowienia kupiłam bilety z niecierpliwością wyczekując dnia koncertu.
Niestety nie okazał się powrotem ani na tamtejszą plaże ani skokiem w ocean. Nie było cząsteczek wody melodyjnie zlewających sie w zburzone morze. Było za to cuchnące, stojące bajoro, bierne na dźwięki dolatujące z brzegu. Całkowicie głuche na nawoływania wokalistów, to było totalne odcięcie, brak porozumienia i pojednania, awaria styków. Mimo wysiłku całej grupy bajoro nie odpowiadało na nawoływania. Stało i śmierdziało, zatruwając przy tym moje wcześniejsze emocje, całkowicie zalewając je błotem.
Porażka to zbyt kokieteryjne słowo aby nim określić ten koncert. Nie wiedziałam kogo bardziej żałować czy kapeli, która zlana potem z podartymi koszulami miała grymas niedoceny, czy cząsteczek wody, które nie miały pojęcia, że nimi są panierując się błotem.
Po upływie czasu dałam sobie i im drugą szansę bo przecież i bajoro musi żyć. Tym razem kupiłam bilety na „Kings of Leon”chcąc się przekonać czy Glaswegian’e mieli wtedy kiepski wieczór czy rzeczywiście nie chcą być cząsteczkami wody.
W myśl komercyjnym nurtom obstawiałam, że zespół będzie grał tylko najnowsze kawałki, nie do końca leżące w mojej duszy. Jednak ku zdziwieniu stało się inaczej grali jak na moje wewnętrzne, duchowe zamówienie większość starych poczciwych kawałków. Kiedy tłukłam te starocie latami na ledwo zipiącej wieży zdawały się fajne,ale teraz dotarły do mnie ze zdwojoną siłą wywołując dreszcze i emocje na całym ciele. Kiedy Caleb Followill wykonał „The Runner” włosy na rękach stanęły mi jak do komendy. Po dłuższej chwili, kiedy wcale nie chciały opaść zaczęłam się obawiać czy taka kreacja piżmaka nie pozostanie mi na zawsze.
Koncert był niesamowity! Wokalista dał z siebie wszystko co mógł i jeszcze więcej.
Ale co na to bajoro?
A no nic! Ledwo co drgnęło…
Znowu nie było fal, nie było nawet morza, mewy to by popadały klucząc nad nimi.
Przeciwnie do mojego ciała,które wręcz drżało z muzycznej rozkoszy, ale wszystko psuło te uczucie ciężkich stóp tkwiących w rozgrymaszonym błocie. Nawet boje się myśleć co mogłoby ruszyć do emocji tę bierna masę?! Spąglądałam na nich z balkonu niczym na zombies nation, wszyscy zawieszeni w swoich smartfonach. Odcięci od realnego, namacalnego postrzegania i odbierania bodźców skanowali otoczenie wirtualnym spojrzeniem. Notorycznie robili zdjęcia, kręcili filmiki chcąć na bieżąco chwalić się dla osiągnięcia jak największej ilości „like’ów”. Ich wzrok nie był skierowany na scenę tylko w miniaturowe ekraniki z niecierpliwością sprawdzając przy tym ilość polubień.
Tak bardzo mi było ich żal, w myślach chciałam tę całą błotną masę teleportować na mój pierwszy cudowny koncert, gdzie z błota byliby rozłupani na cząsteczki wody, wrzącej w rytm nadawany ze sceny. Fala doznań uniosłaby ich ponad monitory smartfonów. Połączyliby się pyłem muzyki, którą dało się odczuć każdym zmysłem z osobna.
Tak mi przykro, że są zombies nation, że nie wiedza co mają, co grają, co słuchają, nawet gdzie są, po co i w jakim celu?!
Tak mi ich żal, że potrafią być tylko stateczną masą, która zadała grupie „Kings of Leon” ostateczny cios bierności, kiedy to nawet nie poprosili o bis. Nathan Followill zrezygnowany, obojętnie rzucił w tłum drewniane pałki. Cała grupa z grymasem niedoceny zeszła szybko ze sceny.
Natomiast zombies nation ku mojemu zdziwieniu wykazało w końcu pełną dynamikę i pęd jednak nie do łapania pyłu muzyki a do opuszczania widowni. Niedowierzalnie opuścili szybciej halę niż zespół scenę!
O grozo i kto by pomyślał, że błoto potrafi tak drgnąć!
Jaka szkoda, że nie w tym momencie, co trzeba…
Cóż mogę rzec, boję się następnego koncertu!
Muszę dla bezpieczeństwa ubrać szkockie kalosze, abym zbytnio nie ugrzęzła w błocie.
Kąpiel błotna